JESTEM W CZEPKU URODZONY.



O tym, jak Keith Thompson przeklina na scenie i w jaki sposób wzruszał kobiety Zbigniew Wodecki, a w jaki Jan Wojdak, opowiada Jacek Chruściński. Krakowski gitarzysta basowy nagrał właśnie swoją pierwszą zagraniczną płytę "Transcendence".

- Czy bolą cię oczy?
- Jak się patrzę czasami na niektóre rzeczy na świecie, to nawet bardzo.
- Pytam, bo tu, gdzie rozmawiamy, jest jasno. Człowiek, który nagrał 85 płyt, a co za tym idzie musiał mnóstwo czasu spędzić w studiu muzycznym, chyba niezbyt dobrze reaguje na światło dzienne i potrzebuje kropli do oczu?
- Rzeczywiście, po wyjściu ze studia oczy trochę bolą. W świetle, jakie tam jest, trudno czytać nuty. Ale to już taka praca. Cóż na to poradzić?
- Ciężka robota, krótko mówiąc.
- Żebyś wiedziała. Jedziesz na jakiś festiwal, grasz jeden wieczór, potem jest dzień wolny, drugi wieczór grasz i masz kolejne dwa dni wolne do powrotnego samolotu. No i tak siedzisz na plaży trzy dni na koszt organizatorów i pijesz whisky. Ciężkie życie.
- No to współczuję. Cieszę się jednak, że oderwałeś się od tych męczących zajęć i nagrałeś w Wielkiej Brytanii świetną płytę.
- Pierwszy raz zdarzyła mi się taka przygoda, choć zasuwam na scenie od 17 roku życia.
Jestem naprawdę szczęśliwy, że udało mi się wziąć udział w nagraniu płyty z Keithem Thompsonem. Nosi ona tytuł "Transcendence". Na początku czerwca pojawiła się w sklepach na Wyspach i z tego, co donoszą mi koledzy, wiem, że sprzedaje się nie najgorzej. W rankingach najczęściej granych płyt w radiach plasuje się między 30 - 35 miejscem na całym rynku UK. To nie byle co.
- Jakbyś scharakteryzował materiał, który znalazł się na tej płycie?
- To jest taki brytyjski blues'and'rock, nawiązujący choćby do tego, co robił zespół Cream. Na krążku znalazły się kompozycję Keitha Thompsona, który przesiąknięty jest taką muzyką. Grał w końcu z tak wybitnymi brytyjskimi muzykami jak Peter Green, założyciel grupy Fleetwood Mac, czy Steve Winwood. Dostrzeżono to w recenzjach, które się ukazały. Krytycy podkreślają też, że są zaskoczeni, iż muzycy z tak różnych środowisk, z Anglii, Polski, Finlandii, grają aż tak jednorodnie. Podoba się im, że jest między nami takie porozumienie.
- Jak doszło do twojego spotkania z Keithem Thompsonem?
- Mogę powiedzieć, że się urodziłem w czepku i że miałem ogromne szczęście. A wszystko zaczęło się od tego, że parę lat temu napisał do mnie także grający blues-rocka, kanadyjski gitarzysta i wokalista Wolf Mail. Facet pytał się mnie, czy chciałbym pojechać z nim w trasę po Europie. Najpierw pomyślałem, że koledzy mnie robią w konia i dla żartów wysłali takiego maila. Ale potem okazało się, że to wcale nie jest głupi dowcip. Gość dowiedział się o mnie od innych muzyków i chciał mnie wypróbować. Jak się domyślasz, nie trzeba było mi drugi raz tego powtarzać. Zagraliśmy mnóstwo koncertów w wielu krajach. Ale jak to jest w tym środowisku, w pewnym momencie nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Zanim jednak się to stało, traf chciał, że usłyszał mnie menadżer, który przygotowywał trasę Keithowi Thompsonowi. Ponieważ ktoś im coś tam zawalił, polecił mu mnie, i jeszcze mojego przyjaciela, perkusistę Artura Malika. Nie było czasu na próby czy na długie rozmowy. Z Keithem spotkaliśmy się na parkingu, przeładowaliśmy jego wzmacniacz i gitarę do samochodu i pojechaliśmy na koncert. Myślałem, że będzie to nasz jedyny wspólny wieczór, ale po pół roku Keith zadzwonił i zapytał, czy razem z Arturem chcemy z nim pojechać w trasę do Szwajcarii i Niemiec? Oferował świetne warunki, niezłe pieniądze, doskonałe hotele. Już wiesz, jaka była nasza odpowiedź. W ciągu 18 dni zagraliśmy 14 koncertów i od tego czasu występujemy w tym składzie regularnie. Płyta "Transcendence" jest tego konsekwencją.
- Jakim facetem jest Keith Thompson?
- To super gość. Poczuliśmy się ze sobą dobrze już pierwszego dnia, kiedy na tym parkingu wsiedliśmy razem do auta. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o tym, co lubimy, czego słuchamy. Bardzo szybko zeszło na brexit, Unię Europejską, na sytuację na świecie. Keith to brat-łata. Jak graliśmy naszą pierwszą trasę, tę w Szwajcarii i Niemczech, zapytał się mnie: Słuchaj, jakie jest znane niemieckie słowo, żeby brzmiało dosadnie, soczyście, ale żeby nie było przekleństwem? Pomyślałem chwilę i powiedziałem mu, że jak mu się jakiś kabel na scenie urwie, niech powie Schmetterling. To mu dobrze zabrzmiało. Do tego stopnia, że nie przeszkadzało mu, iż słowo to oznacza motyla. Niemcy się dziwią, ale jest zabawa.
- Czy trzeba się zaprzyjaźnić, by ze sobą grać?
- Na pewno tak jest lepiej. Grałem w zespołach, w których ludzie niespecjalnie się lubili, a jedynym elementem wiążącym była nie muzyka a kasa. Miałem też do czynienia z bandem, w którym goście się do siebie nie odzywali, a jak już, to przy użyciu słów uznanych powszechnie za obelżywe. Na pewno fajnie jest, jak się gra z kumplami, szczególnie takimi, których się ceni.
- Grałeś na przykład z Janem Wojdakiem i Wawelami. Udało ci się z nim zaprzyjaźnić?
- Oj tak, Janek to super kumpel.
- Jak go poznałeś?
- Grałem wtedy w Jaszczurach. Któregoś wieczoru pojawił się tam Janek. Ktoś nas sobie przedstawił, a on powiedział, że właśnie wrócił z Ameryki i ma problem, bo jego cały zespół tam został. Od razu zapytał, czy nie zechciałbym z nim zagrać? Oczywiście chciałem, bo doskonale wiedziałem, kim on jest. Zmontowaliśmy ekipę. Już podczas pierwszego koncertu przeżyłem szok, bo do tej pory nie występowałem z tak popularnym repertuarem. Gdy Janek zaczął śpiewać "Białego latawca", kilka tysięcy pań na widowni wyciągnęło chusteczki i zaczęło przecierać oczy. To było zdecydowanie odmienne doświadczenie niż moje dotychczasowe.
- Ale chyba się przyzwyczaiłeś do takich reakcji. Później grałeś choćby ze Zbigniewem Wodeckim.
- O, to był mistrz wzruszenia. Pamiętam taką ogromną halę sportową na Śląsku i nagle Wodecki ściąga adidasy i swoim posuwistym krokiem, w białych, frotowych skarpetkach sunie na przód sceny, grając na trąbce "Zacznij od Bacha". To był dopiero szał. Kobiety wariowały, a było ich tam naprawdę dużo. Podczas tego samego koncertu jednemu koledze z Wrocławia, który grał na perkusji, coś się porobiło i nie był w stanie zacząć dobrze "Pszczółki Mai". Zbyszek zdruzgotany przyszedł do garderoby i powiedział: panowie musicie się napić, bo jak już z "Pszczółką" macie kłopoty, to bez flaszki się nie obejdzie. I wyciągnął "czystą". Cały Zbyszek. Zamiast opieprzać, pocieszał.
- Czy pomny na takie zachowania, kiedy sam zakładałeś zespół Charming Beauties, też zaprosiłeś do niego ludzi, na których mogłeś liczyć?
- Oczywiście. Kiedy u nas w latach 90. zaczęło się wszystko zmieniać, pomyślałem, że warto byłoby założyć rhythm'and'bluesowy zespół. Zaprosiłem do niego Renatę Świerczyńską, o której wiedziałem, że jest znakomitą wokalistką. Kolegów dobierałem na tej samej zasadzie - tylko tych, których szanowałem i wiedziałem, że na pewno chcę z nimi grać. I co ciekawe, wciąż razem występujemy, choć teraz już dość rzadko. Ostatnio, zagraliśmy w 11-osobowym składzie w Teatrze Variete. Udało mi się namówić na koncert m.in. Jacka Królika, Adama Niedzielina, Artka Malika. Cieszyłem się, że znaleźli czas, bo to bardzo zajęci muzycy.
- Pewnie to są tacy kumple, którzy, jak by trzeba było, poratowaliby się cię kroplami do oczu po wyjściu ze studia?
- Myślę, że tak, choć prędzej daliby mi leczniczo whisky niż krople. Ale to nie ma znaczenia, jaki medykament to będzie. Teraz, po latach wiem, że przyjaźń jest równie ważna jak muzyka. A nawet chyba ważniejsza.

Rozmawiała Magda Huzarska - Szumiec


POWRÓT