3 Maja

To był wyjatkowo ładny dzień, słoneczny i ciepły. Dziewczęta paradowały w jasnych, letnich sukienkach. Mężczyzni tylko narzucili, marynarki na ramiona. Nastrój był naprawdę świąteczny. Wiwat Trzeci Maj! No, nie do końca wiwat... Od wielu lat można już było, co prawda, świętować, wywieszano nawet flagi narodowe, ale... Jakiekolwiek manifestacje były niedopuszczalne. Zreszta milicja pokazała przedwczoraj, że nie zamierza się patyczkować. Zlali grupę studentów na Grodzkiej, że hej! Próbowali zrobić jakis pochód, wyskoczyło ZOMO, armatki wodne... Rzucali koszami w tych skurwysynów, ale co tam! Dostał szprycę z armatki, aż padł na ziemię. Udało się uciec przed pałami na planty i do domu. Podobno wyłapywali zlanych. A tam, tylko spodnie miał mokre i parę siniaków. Ale bezsilna złosć pozostała. Poza tym, było ich niewielu. Ludzie się boja. Może te skurwiele naprawdę maja poparcie... żachnał się.
Umówili się jak zwykle pod Filharmonia. Był tuż przed czasem. Ania stała już przy przejsciu dla pieszych. Pomachali do siebie. Przebiegła przez pasy. Pocałowali się i ruszyli w stronę rynku plantami. Szybko znalezli się przy Sukiennicach. Kierowali się w stronę Floriańskiej - jak zwykle do Jamy Michalika. Byli już przy rogu Swiętego Jana. Na płycie Rynku, przy Adasiu zgęstniał tłum. Cos krzyczeli, ktos chyba przemawiał. Z mszy w Mariackim wyszło dużo ludzi. Nie wiadomo nawet skad, zrobiło się ogromne zbiegowisko. Ludzie zaczęli skandować Solidarnosć, Solidarnosć. Falujacy rytmicznie, las rak uniesionych nad głowami. Pojawiła się Nyska ze szczekaczka. Nawoływali do spokoju i rozejscia się. Jak zwykle... I jak zwykle tuż za Nyska postępowały oddziały zwarte! Podniósł rękę do góry w znanym gescie, symbolizującym literę, na która, jak twierdził złamas-generał, nie zaczyna się w języku polskim żadne słowo! Cos krzyczeli, cos ktos spiewał. Od Szewskiej podniósł się krzyk. Wypadło kilkunastu ZOMOwców. Nie dali żadnego czasu na rozejscie się... Ludzie czmychnęli w stronę Floriańskiej i Św. Jana. Tutaj też było już ZOMO. Tłum ruszył w stronę Sukiennic. Na Rynek wjechały pierwsze armatki! Za nimi kłusowały luzne watahy milicjantów. Niebieskie kaski z pleksiglasowymi przyłbicami, białe pały, przezroczyste tarcze. Niebieskie obłoki gazu rozposcierały się powoli wsród starych kamienic...
Wział Anię za rękę i podbiegli do sciany kamienicy. Stanęli w grupie gapiów przy wystawie. Widzieli, jak przy Szewskiej już zaczęli pałowanie. Armatka dopadała co chwilę jakis uciekajacych ludzi. Przy bocznym wejsciu do Sukiennic, jak zawsze, stało kilka kontenerów na smieci. Wsród nich schroniło się parę osób. Armatka zaczęła ich precyzyjnie wyłuskiwać. Ludzie, głównie młodzież, próbowała w strumieniach wody wiać do apteki na rogu Sw. Jana. Ostatnia wsród smietników została drobna staruszka. Strumień rzucił ja na marmurowe płyty... Pod arkadami pałowali wszystkich jak leci. Kwiaciarki, studentów, nobliwych starszych panów w garniturach, dziewczyny w białych sukienkach i pijanych lumpów z okolicznych knajpek. Kolejna armatka podjechała od koscioła NMP i zaczęła lać tych przy witrynach. Obrócili się tyłem, odruchowo chroniąc twarze. Napiał się w oczekiwaniu na ból. Zasłonił ja swoim ciałem, ale za nimi był jeszcze ktoś. Woda, odbita od szyby wystawowej, lekko schlapała mu twarz. Widział jak tafla szkła ugięła się pod ciosem, ale nie pękła! Nie czekał dłużej, katem oka widział gliniarzy biegnących od Małego Rynku! Złapał mocno jej dłoń i pociagnął w stronę apteki. Wpadli do srodka.

Tłum. Ludzie wszędzie, nawet za ladami. Ba! Nawet na zapleczu. Tam też, z rozpędu, aż się przepchnęli. Potem jednak falujacy, wciaż przemieszczajacy się tłum przesunał ich pod okno. Złapał się za mosiężną rurę ozdobnego ogrodzenia. Stad było widać wszystko jak na dłoni! Na Rynku działy się dantejskie sceny... rzez! Grupy ZOMOwców z tarczami, długimi pałami, w ochraniaczach i półpancerzykach, dopadały pojedynczych bezbronnych ludzi i prały bestialsko. Przed Mariackim dopadli chłopaka, lali go nawet jak upadł! Jakas babcia cos do nich krzyknęła... Teraz zasłaniała głowę rękami - lali raz za razem!
- Skurwysyny!
Mężczyzna obok miał zacięta twarz. Ania miała łzy w oczach... Rozproszone watahy ZOMO już tylko wyłapywały niedobitków i pakowały ich do suk. Oczywiscie przy wsadzaniu do Starów i Nysek pałowali ile wlezie! Duża grupa milicjantów podeszła do apteki, jakis wyższy skurwysyn - pewnie oficer, w hełmie, oswiadczył donosnie, że porzadek został już zaprowadzony!
- Proszę wychodzić i kierować się w stronę dworca. Nikomu nic się nie stanie! Proszę wychodzić.
Paru facetów, starszych gosci wyszło pierwszych, potem jakas kobitka z dzieckiem i kompletnie przemoczona blondyna na szpilkach. Ujał dłoń Ani i ruszyli do wyjscia. Dopiero teraz poczuł, jak bola go ręce, cały czas zacisnięte na ozdobnej rurce! Wyszli. Gaz!!! Wszędzie smierdziało gazem łzawiącym. Szpaler ZOMO robił wrażenie. Skierowali ich w prawo, w stronę ulicy Solskiego. Na rogu paru milicjantów, w czapkach i paru cywilów. Jeden trzymał w rękach szczekaczkę. Znowu w prawo.
- Proszę kierować się w ulicę Floriańską i następnie w stronę dworca. Proszę kierować się w stronę ulicy Floriańskiej.
Weszli w zaułek Solskiego, ludzie odruchowo przyspieszali, podbiegali, chcac jak najszybciej porzucić towarzystwo milicjantów. Dochodzili do rogu Floriańskiej gdy usłyszał:
- Proszę kierować się w ulicę Jana...
- Bija!!!
Zza rogu, z Floriańskiej wybiegła grupa ludzi, a za nimi ZOMO! Błyskawicznie zawrócił ciągnac Anię za rękę, rzucili się z powrotem w stronę Sw. Jana. Ogladnał się słyszac krzyki. Pałowali tych co wybiegli z Floriańskiej i tych co szli przodem od strony Sw. Jana!!! Przyspieszył. Minęli zawijas zaułka i zobaczyli, że na Sw. Jana też już bija! Kocioł!!! Sukinsyny, zgonili ludzi z dwóch stron, otoczyli i wykończą! Skurwysyny, skurwysyny!

PSJ! Uzmysłowił sobie, że sa przed brama kamienicy, w której miesci się siedziba Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Ratunek! Pobiegli do bramy i schodami w górę. Parę osób za nimi. Pierwsze piętro, drugie. Psiakrew! Zamknięte! No tak. Przecież jest wieczór... Z dołu krzyki. Gliny! W górę - jedyne wyjscie. Po chwili czwarte piętro, piate i ... Kamienica się skończyła. Spojrzał w dół przy balustradzie. Niebieski hełm gdzies na parterze! Zapukał do najbliższych drzwi. Cisza. Następne drzwi, drugi raz. Jeszcze raz, nerwowo...
Otworzył mężczyzna około trzydziestki...
- Proszę wejdzcie.
Teraz dopiero zauważył, że jest ich czworo. Weszli do srodka. Mały pokoik z kuchnią. Jeszcze mniejszy przedpokój... Pukanie i znowu. Gospodarz spojrzał przez wizjer w drzwiach i otworzył. Dwoje ludzi...
- Gonia nas sa piętro niżej!
- Zaraz tu będa nie otwierajcie!
Zgasili swiatło w przedpokoju. Absolutna cisza. Podszedł do przedpokoju. Gospodarz patrzył przez judasza... Gestem nakazał ciszę. Dzwonek!!! Znów dzwonek i pukanie! Po ciagnących się długo paru sekundach słychać tupanie na schodach. Popatrzyli po sobie. Gospodarz machnał ręka w jego stronę. Podszedł do drzwi i spojrzał przez wizjer. Jeden ZOMOwiec schodził po schodach, drugi podchodził własnie do drzwi. Przybliżył oko z tamtej strony! Zimny dreszcz. Nie drgnął nawet. Milicjant odsunał się i zagladał w judasza w drzwiach obok... W końcu poszedł do schodów i zaczał schodzić.
Odetchnął głęboko... Był spocony. Wrócił do pokoju.
- Poszli...
- Może herbaty?
Gospodarz był spokojny.
- Nie dziękuję...
- Ale smiało! Dla panów kawa? OK.
- Dziękujemy. Ale skurczybyki byli dzisiaj wsciekli!
- Widział pan jak pałowali? Pod ratuszem istna rzez!
- Ja byłem w kawiarni, szedłem od Sławkowskiej i nie zdążyłem zwiać... Próbowałem do Rio, ale przygazowali i chciałem przez Solskiego.
- Ja też, no ale zamknęli nas...
- Ciekawe jak gdzie indziej?
- Ja próbowałam Floriańska do cioci, tylko...
Ktos zapukał!
- Cicho!
- Nie otwierajcie...
Gospodarz na palcach podszedł do drzwi. Spogladał długo przez judasza, w końcu otworzył drzwi. Dwoje młodych ludzi. Przemoczeni... Sprawa jasna.
- Wchodzcie!
- Dzięki! My z dachu...
- Jak to z dachu.
- ZOMO nas goniło, na Floriańskiej. Ucieklismy do bramy... Oni za nami! Zwialismy na dach! Ale nas widzieli i po dachach przelezlismy tu. Dopiero tu był otwarty właz.
- Tam jest jeszcze mnóstwo ludzi!
Dziewczyna była roztrzęsiona. Gospodarz podał jej ręcznik.
- Proszę się wytrzeć i wysuszyć. Siadźcie tu i napijcie się herbaty. Niech pan ze mna pójdzie. Zobaczymy co tam na dachu...
- Uważaj Jacusiu...
Ania była zdenerwowana. Przytrzymała go za rękę.
- Nic się nie martw. To drobiazg.
Starał się brzmieć spokojnie, ale sam miał stracha. Wyszli na korytarz. Wszędzie smierdziało gazem. Na zewnatrz wyły milicyjne koguty. Atmosfera wojenna. Podeszli do włazu. Gospodarz wyszedł pierwszy po stopniach i zniknał na dachu. Wyszedł ostrożnie za nim. Głupi pomysł, miał przecież lęk wysokosci... Wystawił głowę ponad krawędz włazu. Widok był piękny. Prastare kamieniczki, labirynt dachów, kopuły kosciołów... I do tego tłum ludzi na dachach!
Nie daleko, dwie, wysztafirowane dyskotekowo blondynki, na obcasach, w jasnych sukienkach! Kawałek dalej, troje ludzi koło czterdziestki! Gospodarz wyciagnął rękę i pomagał dziewczynom przejsć po krawędzi. Wygramolił się z włazu i mimo lęku, ruszył z pomoca.

Po pół godzinie zszedł wreszcie na dół, do mieszkania. Na dachu zmienił go sympatyczny naukowiec z AGH. W pokoju tym czasem trwał towarzyski piknik. Ponad dwadziescia osób. Trochę ciasno, ale nastrój bardzo patriotyczny.
- Skurwysyny. Powinno się ich wywieszać na latarniach!
- To już nie długo. Władza, która bije musi upasć...
- Tak to już nie długo. To wszystko się sypie. Gospodarka leży!
- Panie tego Jaruzela ja bym za jaja...
- No, no kobiety!
- Przepraszam pana, ale...
- Może herbaty?
Młoda dziewczyna z dachu roznosiła herbatę - zalane wrzątkiem wióry Popularnej. Podziękował, wział szklankę i zaczął szukać Ani. Siedziała na podłodze koło stolika-ławy. Przecisnał się do niej i usiadł na dywanie. Niepowtarzalny smak i aromat herbatki zrobionej z tektury. Sięgnał po papierosa. Zapalił z rozkosza. Zobaczył wygłodniałe oczy i zmitygował się od razu.
- Proszę, może pan zapali. Ktos jeszcze papierosa. Proszę, proszę, mam jeszcze drugą paczkę.
Naprawdę nie żałował. Nawet cieszył się, że ma. Że może poczęstować. To jego udział w ruchu oporu! Zrobiło się niebiesko od dymu. Atmosfera była wspaniała. Żartowali, opowiadali anegdotki o generale-kutasie, ze smiechem wymieniali uwagi o jakże dramatycznych wydarzeniach dnia dzisiejszego. Gospodarz wszedł rozpromieniony.
- Wszyscy!
Policzyli się. Trzydziesci cztery osoby!!! Rewelacyjny przekrój społeczeństwa. Robotnicy i studenci. Pracownicy naukowi i ekspedientki. Uczennice i kolejarz. Lekarz i cinkciarz. Rewelacja!
Podniósł się i podszedł do łazienki. Gospodarz mył się. Był cały usmolony od sadzy.
- Przepraszam, czy mógł bym skorzystać z telefonu?
- Bardzo proszę.
Podszedł do aparatu. Pan z AGH własnie skończył rozmawiać. Wykręcił numer.
- Czesć mamo, będę dzisiaj pózniej, dużo pózniej. Była rozróba na Rynku i na razie nie da się isć.
- ...
- Nic się nie bój, jestem u znajomych.
- ...
- Dobra, nic się nie martw. Czesć. Tak, tak, czesć. Dobrze, pa! Dobrze... Tak dobranoc... Czesć, pa. Pa!
Odłożył słuchawkę i pokręcił głowa. Uspokojony usiadł koło Ani i włączył się w rozmowę.

Poglady polityczne wszystkich uczestników dysputy były jasne i zgodne. Rozbieżne były teorie dotyczace dalszego biegu historii w kraju.
- Proszę pana, oni sa bardzo mocni! Maja swoich zaufanych aparatczyków, swoich oddanych funkcjonariuszy. Kiedys gonili z kablami studentów, teraz sa w ROMO. To nie wojsko i milicja wprowadziła stan wojenny. To rzesza wiernych wyznawców, rzesza ludzi, którzy udzielili im niemego poparcia! To oni stanowia tę siłę!
- Zgadzam się z panem, ale duża czesć tych ludzi można przekonać. Tylko trzeba mieć do tego srodki i możliwosci. Możliwosci przedstawienia swoich racji. I na to nie chca pozwolić, tego się boja. Dlatego nie godza się na dialog! Dlatego nas leja pałami i woda. Boja się, że odbierzemy im ten rzad dusz!
-Jasna cholera! Wyłaczyli telefony!!!
Gospodarz mieszkania był zaskoczony.
-To niemożliwe! Musi działać...
-Nie! Sprawdzałem.
-Zobaczmy u sasiadów...
Wyszedł na korytarz i zapukał do sasiednich drzwi. W pokoju atmosfera była nadal bojowa.
- Widzisz! Mówiłem, chca nas pozbawić możliwosci komunikowania się. Nie dlatego, że nie chca bys ty czy ja się o tym co tu wyprawiaja dowiedział, ale nie chca by ci niezorientowani mieli jakakolwiek ocenę, możliwosć zasięgnięcia opinii u uczestników. Nie! Oni dostana gotowa wersję dzisiejszych wydarzeń w dzienniku. I o to chodzi!
- Proszę pana. Pan zapomniał o jeszcze jednym. Oni oszukuja nie tylko tych niezdeklarowanych, niedoinformowanych itd. Nie! Oni okłamuja swoich, nawet bardzo, bardzo wiernych. Żeby nie nadwatlić ich wiernosci. Żeby nie musieli się zastanawiać czy dobrze czynia.
- Pani ma rację. Dodam tylko, że wielu z ich wiernych psów służy zawsze mocnym. Jak zobacza za duża manifestację, jak zobacza tłum, siłę - moga zmienić zdanie i patrona! Tego też się boja.
- To musi upasć... Rok, dwa...
- Wie pan co? Jak rano, 13 grudnia, nie było jak to mówia teleranka, poszedłem na piechotę, bo komunikacja stała do rynku i pomyslałem sobie -daję skurwysynom 10 lat! Po tym co zobaczyłem dzisiaj, jestem o tym jeszcze bardziej przekonany! Mój znajomy napisał w Gońcu, że wyrok na komunizm został już wydany, pozostaje do ustalenia tylko osoba egzekutora i termin! Ja się z nim dzisiaj w pełni zgadzam...
- To ekstremizm!
- Pan żartuje...
Wstał i dumny z przemowy podszedł do Ani.
- Nie maja wiary... Musi być więcej takich wydarzeń - wtedy uwierzą.
- Widziałes co się działo? Bezbronnych ludzi...
- Dobra!
Uciał. Był zły.
- Głowa mnie boli, potwornie.
- Nie masz procha?
- Własnie nie!
- Poczekaj spytam.
Wrócił po chwili.
- U sasiadów powinno być.
Poszli razem za scianę. Mili, pogodni ludzie. U nich też goscie. No! Nie tyle co tam, ale w końcu wpuscili parę osób. Solidarnie. Telefon oczywiscie głuchy! Podziękowali za tabletkę i wrócili. Robiła się pózna noc. Coraz więcej osób pokładało się na podłodze, na krzesłach. Kilka osób zaległo w przedpokoju. Kończyły się papierosy...
- Proszę bardzo tu jest dużo palenia.
Gospodarz z usmiechem postawił na stoliku pudło nie pociętych, długich papierosów. Tak zwanego szkartu.
- Proszę, smiało. Żona pracuje w Monopolu. W Hucie...
Zapalili. Usiadł na podłodze koło Ani. Przytulił ja. Położyła się na dywanie opierajac głowę na jego kolanach.


Koło drugiej w nocy przyszła żona gospodarza. Parę osób poderwało się do wyjscia.
- Mowy nie ma! Zaraz was zamkną...
- Przecież pani przeszła?!
- Ja mam zaswiadczenie o pracy na zmiany i przepustkę - jeszcze ze stanu wojennego. Was od razu przymkna. Proszę siadać może jeszcze herbaty?
Większosć spała w pokoju. Ci co chcieli pogadać przeniesli się do mikroskopijnej kuchenki. Dyskutowali zażarcie ponad dwie godziny. Około czwartej dwóch facetów po czterdziestce – jeden z AGH, drugi lekarz – wzięło na odwagę i postanowili isć do domu. Lekarz nie dodzwonił się do żony... Na pewno przeżywała katusze. Wyszli. Po pół godzinie gospodarz poszedł na rekonesans.
- Jakby co idę po gazetę!
Wrócił po paru minutach.
- Pusto! Ani jednego gliniarza. W ogóle nikogo! Możecie powoli się rozchodzić...
Podziękowali serdecznie za goscinę, obiecali wpasć kiedys w odwiedziny – w lepszych czasach. Wyszli.

Ranek był piękny, rzeski. Słońce już przygrzewało. Na rynku paręnascie osób krzatało się przy sprzataniu. Zreszta! Nie było już co sprzatać! Było czysciutko, wszystko lsniło jak nigdy. Ani sladu po wczorajszych jatkach. Jakby nikt nikogo nie bił, jakby nie lano woda, nie rozjeżdżano armatkami... Tylko zapach gazu łzawiacego. Jak raz go poznasz, wyczujesz nawet najdrobniejszy slad zapachu! A tu waliło jak z fabryki chemicznej... Tego nie udało się skurwielom „wyczyscić”.
Przemykali czym prędzej przez Rynek. Niby nie było sladu milicji, ale strach z wczoraj pozostał. Kiedys, może za lata, chciałby dorwać tych ZOMOwców, tych ubeków, milicjantów i działaczy partyjnych. Polać ich zimna woda i porzadnie napieprzyć...
Nie, nie! Po prostu: pod sad i do pudła! Prawomocnym wyrokiem. I nie chodzi o to, żeby siedzieli latami. Chodzi o fakt stwierdzenia winy! Może kiedys, choćby za wiele, wiele lat...

Hańdzi



POWRÓT