- Krzysiu! Utrapienie z tym dzieckiem. Gdzie znowu chodzisz, półdiable weneckie. Co za dziecko; czekaj, czekaj, tylko ojciec przyjdzie!
Da on ci do wiwatu. No, patrz jak ty wygladasz, usmolony jak nieboskie stworzenie!!! Matko Święta, nowe spodnie!
Przecież ja cię zabije. No popatrz! Gdzieżeś się tak uświnił?!
Załamana opadła na krzesło.
- Jak to ojciec zobaczy to cię obedrze ze skóry. Sciągaj te portki, ale migiem!
Krzysiu, niezdarnie wygramolił się z nogawek. Usiadł na skraju tapczanu i bezmyslnie gapił się przez okno. Snieg.
Ale taki niedobry, z deszczem. Ani się nim bawić, ani cos ulepić, a rękawiczki, kurtka i spodnie zaraz mokre. Mama krzyczy, a tata...
Jej! Aż otrzasnał się na sama mysl. Na szczęscie matka, narzekajac, przeklinajac swój los i wzywajac pomocy Matki Boskiej na przemian,
zabrała się do prania utytłanych spodni, zacierajac slady zbrodni.
- Gdzies ty łaził?
Przecież nie powie, że był za siatką, bo wie, że mu tam chodzić nie wolno. A tam jest jak w kinie.
Kolorowe karuzele, malowane konie, rydwany, wozy z plandekami, kryjące tajemnicze legowiska kuglarzy,
ich cały dobytek. W dużym baraku obok parowały konie. I te pociagowe, które już na wiosnę pociagna budy
ze strzelnica i magicznym kołem, z piramidami puszek do stracania i wielka machina, z ciężkim metalowym
wózkiem na szynach, pnacym się hen, pod niebo. Bał się tej maszyny. Wózek ważył chyba sto kilo,
a napęcznieli, purpurowi mężczyzni, wyzuci z czarnych marynarek, w białych koszulach, z poluzowanymi krawatami,
wyrzucali ów wózek wysoko, wysoko. Uderzał z hukiem w gong i z ogromnym pędem spadał w dół.
Z jeszcze większym łomotem ladował na swoim legowisku, czekajac na następnego osiłka.
W lecie, gdy wszystkie piekielne i przyjazne maszyny, odmalowane i nasmarowane połyskiwały w słońcu,
lubił bez końca wędrować pomiędzy nimi. Znali go wszyscy, wpuszczali za darmo na karuzelę, wirówkę,
samoloty i do beczki smiechu. Dostawał cukrowa watę i bajgle, nawet na strzelnicy udawało mu się cos upolować.
Latem przemierzali kilometry polskich dróg w tym niesamowitym orszaku. Wolno człapały stare, znudzone szkapy,
głosno warczały silniki ciagników. Najgłosniej pohukiwał przedpotopowy Ursus z wielkim kołem zamachowym
i kominem pyrkajacym miarowo: pach, pach, pach. Na końcu jechała zawsze ciężarówka. ogromny Żubr.
Co jakis czas auto stawało, by po kilkunastu minutach bez problemów dogonić slamazarnie wlokaca się kolumnę.
Teraz będzie inaczej. W ogóle, od kiedy tata kupił autobus, swiat się zmienił, już nic nie będzie takie samo.
Nawet ta zarozumiała Kryska, córka wujka Mariana z dużej karuzeli, inaczej teraz patrzy na nich. Na niego...
Tata całe lata przeklinał i tę ich staroswiecka karuzelę i psujacy się traktor.
- Sprzedam to w cholerę i do cyganów przystanę
Powtarzał nieustannie, leżac pod zepsuta maszyneria albo grzebiac w starym, zdezelowanym i rozlatujacym się silniku ciągnika.
Na dzwięk słowa cygan, dreszcz przenikał Krzysia. Bał się tych dziwnych ludzi w kolorowych szatach, wysokich butach i kapeluszach,
kobiet w długich, barwnych, zawijastych spódnicach. Sprzedawali jakies patelnie, paski, grzebienie...
A ich kobiety nachalnie usiłowały stawiać kabałę, wróżyć, zaczarować ukochanego...
Jasiek mówił, że oni porywaja dzieci i potem wychowuja je jak swoje i zmuszaja do pracy w taborze.
Strach! Ale ładnie spiewali i grali na harmonii czy gitarze. Często gdzies pod lasem albo na parkingu,
przed serpentyna nowej drogi, spotykali ich tabor. Mama mówiła zawsze, że to chyba ostatni.
Milicja nie chce żeby dalej porywali dzieci i nie wolno im już tak jezdzić.
A wujek Fredek powiedział, że wszystkim zakaża jezdzić i trzeba będzie sprzedać wszystko!
- Ta zobaczysz! Ta przyjdą, zabiorą wszystko: karuzel, traktor, wielocypedy i czasy,
a wszystkich razem w tiurmu albo i na sybir. Ta ja ich znam, ruskie pachołki i jewreje!
Już raz mnie z chałupy, spod Stanisławowa gonili, kromki chliba wziat nie pozwolili. Paszoł won i tyle. Kacapy!!!
Drugi raz nie dam. Znaczy, nie dam. Niech ubiju, a nie dam!
- Daj spokój Fredek, co ty wygadujesz? To nie te czasy...
- Ja swoje wiem. Niech ich dunder swisnie!!! Niech ich kuli biją! Kacapy jedne!
Pomstował długo wuj Alfred, śpiewnie przeciagając słowa, ale jakoś nie zabrali. A teraz tata kupił autobus.
Piękny, niebieski, z jasnym dachem i okienkami w dachu. Niebo błękitne zagladało do środka przez niebieskawe szybki
i cienie drzew mijanych tańczyły taniec radości podczas podróży. Zaraz jak tylko tata kupił, jak tylko nim przyjechał,
pojechali na wycieczkę. Krzysiu jak jaki król, siedział na masce - obitej brązową dermą klapie nad silnikiem.
Tata obok, za kierownica, a po drugiej stronie na foteliku, wujek Marian, ten od karuzeli, największej jaką Krzysiu widział...
Mama z tyłu, jeszcze inne kobiety i wuj Fredek, i cała chmara dzieciaków, i Krysia...
Autobus był piękny, lsnił, silnik turkotał równiutko, miarowo, a czasem sapał, jakby ze zmęczenia,
wydmuchiwał z sykiem powietrze wspinajac się na góry, obrosnięte lasem pagórki. Mknał w dół ku dolinom,
jak rozpędzone stado koni, prychajac i dudniac, piszczał hamulcami i ryczał donosnym klaksonem.
Gdy jazda z góry stawała się naprawdę szybka, tato zezwalał Krzysiowi na udział w misterium powożenia! Krzysiu przyciagał do siebie,
umieszczoną przed przednią szybą wajchę dodatkowego hamulca i popiskujac, pojękujac, wirując donosnym, swidrującym dzwiękiem zakleszczonego metalu, autobus zwalniał.
Czuł się wtedy jak pilot podniebnej maszyny, jak wódz wskazujacy swym wojskom drogę, jak niemal ksiądz na ambonie, jak Gagarin w kosmosie...
Tylko taty teraz często nie ma w domu. Jezdzi autobusem to tu to tam. Wozi jakichś ludzi, jakiś teatr czy co...
Mama mówi, że to dobrze i że kupi Krzysiowi rower na wiosnę, a teraz ma nowe buty! Ale Krzysiu chciałby z tatą.
- Nie siedz goły! Ubierz portki i pomóż ojcu wyniesć rzeczy z autobusu!
- To tata przyjechał?!
- A przyjechał, przyjechał! I znowu gdzies pojedzie...
Autobus stał na majdanie z włączonym silnikiem. Ojciec z wujkiem Alfredem wymontowywali częsć tylnych siedzeń.
- Krzysiu! Ta pomóż ojcu - przynies jaką szmate i wody gorącej podszykuj. Ninuś, ta daj ty mu jakiej szmaty.
- Krzysiu! Chodź tutaj.
Wartko uwijali się przy czyszczeniu autobusu. Po kilkunastu minutach wóz był wyczyszczony,
a kilka tylnych rzędów siedzeń znikło bez sladu. Powstała spora przestrzeń, w sam raz na duży ładunek lub solidne bagaże.
- Weź go, weź. Chłopakowi trochę powietrza dobrze zrobi, a i ja będę miała trochę spokoju. Pranie muszę robić i Marysi pomóc przy lekcjach...
- A pewno, że go wez. Ja też by pojechał i owszem. Ta chłopak świat ogladnie, może, jaką artystkę goło zobaczy to i rozrywkę będzie miał!
- Co ty Fredek?! Nie plótłbys bzdur. Krzysiu, ubierz ciepła kurtkę, bo wieczorem może być jeszcze mróz.
Dwa razy nie trzeba mu było powtarzać. Porwał gruba kurtkę i tyle go widzieli. Ojciec wskoczył po stopniu za kierownicę,
spuścił ręczny hamulec i uśmiechajac się szeroko do syna wcisnał gaz. Autobus zadygotał, przez chwilę wibracja silnika
zatrzęsła wszystkimi szybami i półkami na bagaże, po czym wóz pomknął gładko po szarej wstędze waskiej, asfaltowej drogi.
Jechali w ciszy niewiele ponad pół godziny. Pierwsze kamienice miasta zasłoniły nisko już wiszące, wczesnie zachodzące zimowe słońce.
Skręcili parę razy w plątaninie wąskich ulic i po gwałtownej wspinaczce na stromym podjeździe zatrzymali się przed wejsciem do dużego budynku.
Hotel garnizonowy - głosił spory neon. Ojciec wyskoczył z wozu, wbiegł do wnętrza budynku.
Krzysiu błyskawicznie wsunał się na fotel, za kierownicę. Silnik pracował na niskich obrotach,
wyrazna wibracja trzęsła łagodnie kierownica i klekotała przeciwsłoneczna osłona nad przednią szybą pod sufitem.
Krzysiu jeszcze głośniej warczał imitujac odgłos autobusowego silnika, kołysał się na wysokim,
resorowanym fotelu kierowcy i suwał rękami po kierownicy, imitujac ruchy ojca podczas prowadzenia pojazdu.
- Zmiataj Krzysiu!
Nawet nie zauważył, kiedy tata wszedł do środka. Aha coś władowali!
Kilku mężczyzn nadal wnosiło jakies skrzynie tylnymi drzwiami.
Tak, to po to ten wolny plac, dlatego wyjęli fotele. Krzysiu usiadł na masce i spokojnie obserwował krzątaninę.
Znowu wniesli jakies skrzynie, teraz mniejsze. Wszystkie zbite z desek, na niektórych jakies dziwne napisy,
o i kieliszki narysowane. Po co im tyle kieliszków? Teraz znowu jakies błyszczace rury, cała paka takich rur.
- Gdzie jest wieko do skrzyni ze statywami? Kazek, kurwa; gdzie jest wieko?
- Rozleciało się wczoraj. Nic im nie będzie, deszcz na nie przecież nie pada!
- Ja ci dam rozleciało. Jutro weź z Michałem i zrób nowe. Desek jest w cholerę!
Ten z wasami, to musi być jaki ważny, jak tak na nich krzyczy... Tymczasem wąsacz z Michałem wnieśli znowu jakieś pakunki,
ale okrągłe, czarne, całe wyoblepiane w kolorowe nalepki.
Jezu! Z całego świata chyba. Jacyś ludzie wysypali się z wejscia do hotelu. Dziwni, paradnie ubrani, z długimi włosami, w okularach...
Nieśli w rękach dziwne podłużne walizki. O jakie ładne panie! O Jezusie! To przecież Brunner!!! Albo podobny... Wsiadali rozbawieni i zajmowali miejsca przy oknach.
- Częsć mały, jak ci na imię? Krzysiu? Ja jestem Jola, a to Marlena.
- Jaki ładny chłopczyk!
- No czesć, będziesz naszym pilotem co?
Mężczyzna z broda i bardzo długimi włosami puscił do niego oko. Usmiechnał się.
- Ja jestem Heniek! Widzisz, gram w naszym zespole na gitarze. Widziałes kiedys elektryczna gitarę? Nie?! No to masz, popatrz...
Otworzył podłużna czarna walizkę ze srebrnymi zamkami i wyjął błyszczacą, czerwoną gitarę.
- Ładna co? Mi też się podoba. Tak jak Marlenka... Widzisz mały, będziemy ja teraz czyscić. To jest gitarę, nie Marlenkę.
No i co rechoczesz Stasiu, Marlenka jest czyściutka... Widzisz mały, Stasiu się śmieje z byle czego - on jest perkusistą.
Wiesz, co to perkusista? Taki, co gra na bębnach. Rozumiesz? No, on głupi jest po prostu. Perkusisci wszyscy to przygłupy.
Od tego walenia w gary mózg im się wstrząsa...
- Odpieprz się Heniu!
- Nie zwracaj na niego uwagi. Popatrz mały idą aktorzy! Dzień dobry, dzień dobry...
W autobusie zrobiło się tłoczno. Wkrótce ruszyli. Krzysiu obserwował uważnie nowych znajomych. Dziwnych, nowych znajomych.
Dziwnie byli ubrani, dziwnie uczesani, nosili dziwne ubrania - zupełnie inne niż wszyscy znajomi taty i mamy, inne niż ludzie w miasteczku...
Palili długie papierosy z brązowymi końcówkami, takimi jakby specjalnie do ust. Pili kawę, która mieli w takich dziwnych kolorowych baniaczkach i częstowali się czekoladkami.
On też dostał. I to dużo, co chwile ktos podchodził głaskał go po głowie albo po buzi i częstował smakołykami. Podobało mu się to. W ogóle wszystko tu mu się podobało.
Zaraz za fotelem taty usadowił się siwy pan, znał go. Grał w tylu filmach! I w Stawce go widział, i w Pancernych i w Kobrach takich,
co to mama nie pozwalała, ale podgladał spod kołdry... W bajkach też ten pan był nie raz!
O tak, znał go dobrze i tego drugiego też. Nawet jak przyjechało kino, to on przecież był w Krzyżakach!
Tak bardzo dobrze go znał. Tamtą panią też kiedys widział, tylko nie pamiętał gdzie.
Przyjechali na jakiś duży plac i zatrzymali się przed monumentalnym budynkiem. Wielki jak kosciół...
Krzysiu był oszołomiony. Większosć pasażerów zaczęła pospiesznie wynosić swoje manatki i wnosić je po schodach do wielkiego gmachu.
Wąsacz wszystkich poganiał. Siwy pan spokojnie tkwił na swym siedzeniu, rozgladnał się po prawie pustym autobusie
i wyjął z kieszeni marynarki zawiniętą w gazetę flaszkę. Pociagnał z niej spory łyk, skrzywił się niemiłosiernie,
po czym schował butelkę z powrotem do kieszeni. Podniósł się i ruszył do drzwi.
- No, kolego - do roboty!
Usmiechnał się pogodnie do Krzysia i wysiadł z autobusu. Tata nosił razem z innymi wielkie skrzynie i nie zwracał na chłopaka uwagi,
na szczęscie do autobusu weszła pani, na która wołali Marlenka.
- Co zostawili cię biedaku? Chodź ze mną - zaprowadzę cię do garderoby. Przecież nie będziesz siedział tyle czasu w autokarze!
Wzięła go za rękę i wyszli z autobusu. Weszli do budynku i platanina korytarzy dotarli do wielkiej sali.
Wszędzie pełno pięknych, czerwonych foteli w rzędach, a na końcu podwyższenie. Na nim choragwie,
biało-czerwone i czerwone i napis na scianie: LUDZIOM DOBREJ ROBOTY. Usiadł na jednym z foteli,
rozkładanych jak się okazało i obserwował uważnie pospieszną krzataninę. Popędzani krzykami wasacza,
wartko uwijali się na scenie i ci z instrumentami, i ci w granatowych, roboczych chałatach, ciagnac jakies kable,
rurki, podpinajac skrzynki i walizki. Wkrótce wszystko było gotowe, głosniki rozbrzmiewały donosnym raz, dwa, trzy, jeden, jeden, próba mikrofonu.
W pewnym momencie wszystko ucichło i wszyscy znikli gdzies za brazowymi zasłonami. Jak z pod ziemi pojawił się tato.
- Chodź! Zaprowadzę cię na balkon. Zaraz zaczną wpuszczać, a tam możesz siedzieć... Dawaj łapę!
Poszli szerokimi schodami w górę, na ogromny balkon. Tato porozmawiał chwile z panią w ładnym granatowo-niebieskim mundurku i pobiegł gdzieś schodami.
Pani usmiechnęła się do Krzysia.
- Tu możesz siedzieć - wskazała mu krzesła i odeszła.
Spojrzał w dół, sala napełniała się zwolna tłumem ludzi. Gwar stawał się coraz donosniejszy, wibrował wręcz pod sufitem.
Nagle rozległy się dzwonki! Raz i drugi, i trzeci. Światło przygasło, aż zgasło zupełnie.
Zapłonęły kolorowe reflektory i w białym kręgu swiatła pojawił się Wąsacz!!! Ale jaki odmieniony!
Cały ubrany na czarno, pod krawatem, w bielutkiej koszuli i błyszczacych butach. Cos mówił, witał i przedstawiał.
Rozbłysło więcej swiateł. W ich blasku Krzysiu nie bez trudu rozpoznał mężczyzn z autobusu.
Też odmienionych, w dziwnych kolorowych wdziankach, z błyszczacymi instrumentami.
Buchnęła muzyka! Na scenie pojawiła się pani Marlenka, śpiewajaca jakąś ładną, znaną z radia piosenkę...
Krzysiu siedział oszołomiony i zachwycony. Na scenie, co chwila pojawiali się jacyś ludzie z autobusu.
Śpiewali, tańczyli, wykonywali jakieś sztuki magiczne... Ale największe brawa dostał ów siwy pan z fotela zaraz za tatą.
Ledwo wszedł, zanim cokolwiek powiedział, już burza braw, aż Krzysiu uszy przysłonił.
A siwy pan, spokojnie zaczał coś opowiadać, wywołując, co chwila śmiech i oklaski publiczności.
Zachowywał się przy tym jakby nieporadnie, nie tak jak pozostali, nie szalał na scenie, nie chodził z miejsca w miejsce,
nie falował kablem od srebrzystego mikrofonu. Stał i mówił, nieco chaotycznie, jakby z trudem i pod przymusem,
ale to podobało się wszystkim najbardziej! Po nim pojawiła się jeszcze jedna pani i pan. Chyba jednak Brunner!!!
A potem jeszcze pan z panią i na koniec wszyscy razem i długie, długie brawa.
W końcu rozbłysły światła pod sufitem i ludzie zaczęli podnosić się z miejsc. Trzaskały opuszczane fotele,
gwar narastał i tłum wychodził otwartymi szeroko drzwiami w bocznej ścianie, w chłodna noc.
Krzysiu siedział z wypiekami na twarzy. Był zachwycony. Wszystko mu się podobało i muzyka, i śpiew, i ubrania artystów, i ta sala, i tłum ludzi...
Pani w granatowo-niebieskim mundurku podeszła do niego z usmiechem.
- I co mały? Podobało ci się? Chodz, zaprowadzę cię do taty!
Ujęła go delikatnie za rękę i poszli. Najpierw po schodach, potem przez wielki hall, na salę, a potem na scenę!
Brązowe deski, starte setkami, tysiącami butów, grube brązowe zasłony po bokach i z tyłu... I właśnie spomiędzy nich wyłoniła się pani Marlenka.
- O Krzysiu, chodź, chodź. Tata teraz jest zajęty, muszą wszystko rozmontować i załadować do autobusu. Chodz ze mna - pokażę ci garderoby...
Weszli pomiędzy brazowe kotary. Za nimi był szary, ponury korytarz. Jedne z drzwi otworzyły się, buchnał z nich śmiech i goraco.
- O Marlenka! Pozwól no, na jednego...
Weszli do środka.
- Co jest Krzysiu?!
- Jemu nie dawaj.
- Głupis! Mówiłem ci Krzysiu, że to perkusista... No Marlenka - twoje zdrowie!
Siwy pan pogłaskał Krzysia dłonią po głowie. W drugiej ręce trzymał szklankę.
- I co, kawalerze. Podobało ci się?
- Tak, proszę pana.
- A co najbardziej?
- Pan!
- O! Popatrz jaki...
- No, no. Może kiedyś zostanie krytykiem - czujny jest!
- Bardzo jesteś miły, chłopcze.
Siwy pan spokojnie, wychylił zawartosć szklaneczki i podał ja panu Heniowi. Ten napełnił i podał pani Marlence.
Opróżniwszy szklankę, Marlenka wzięła Krzysia za rękę i ruszyła do drzwi.
- Tu miejsce nie dla ciebie, pokażę ci moją garderobę.
Weszli do sasiedniego pokoju. Przy małych stoliczkach z lustrami siedziały pozostałe panie. Czesały się i smarowały jakimis kremami, przebierały...
- O jest nasz sliczny chłopczyk! Co, podobało ci się? Jak się bawiłes?
Stał pod scianą, zaczerwieniony i przyglądał się ich włosom misternie układanym w wypiętrzone fryzury i pięknym połyskujacym sukniom.
- No, mały. Teraz idz sobie pozwiedzaj, bo musimy się przebrać...
Wyszedł na korytarz. Stanał przy małym, oknie i gapił się w mrok. Z garderoby wyszedł siwy pan, owiany fala głosnego smiechu i pokrzykiwań.
Starannie zamknał za soba drzwi i ruszył wzdłuż korytarzem. Podszedł do dużego kaloryfera i wyciągnał zza niego owiniętą w gazetę butelkę.
Pociagnał łyk, a potem drugi, chuchnał i schował cenną butlę za pazuchę. Zauważył Krzysia i wyciagnał do niego przyjaźnie rękę.
Drzwi się ponownie otworzyły. Zaczęli wychodzić roześmiani muzycy. Poczerwieniałe twarze, rozchełstane koszule.
W rękach niesli ubrania i instrumenty. Pan Henio wystawił głowę zza drzwi.
- O, mistrzu! Strzemiennego, bo końcówka! Chodź pan...
Siwy pan z Krzysiem weszli do opustoszałej prawie garderoby. Mężczyzni szybko i wprawnie uporali się z resztkami alkoholu we flaszce
i dziarskim krokiem ruszyli wzdłuż korytarza, do wyjścia. Świeże mroźne powietrze aż przytkało Krzysia.
Siwy pan też z lekka zatoczył się przy wsiadaniu do autobusu. Opadł z ulgą na swoje miejsce zaraz za fotelem taty i leniwie przymknał oczy.
- No wszystko!
Wąsacz, zadowolony usiadł na swoim fotelu przy drzwiach.
- Czy są wszyscy? No, to jedziemy panie kierowco.
Zgasły światła, autobus ruszył. W ciemnosciach, co chwila wybuchał gromki śmiech i jarzyły się ogniki papierosów pomiędzy tylnymi rzędami siedzeń.
Perliscie śmiała się któraś z kobiet. Dudnił kaszel jakiegoś zachłyśniętego muzyka...
Podjechali pod hotel. Tłumek artystów dziarsko wysypał się z autokaru. Porywali swoje manatki i mknęli na recepcję po klucze.
Tata zapalił światło. Na pierwszym fotelu spał siwy pan, pusta butelka rozwinęła się z gazety i turlała po podłodze między jego butami.
- Maestro! Halo, wysiadamy. Mistrzu, koniec jazdy... Psia krew...
Wasacz był zły. Szarpał nerwowo rękaw marynarki siwego pana.
- Chłopaki, pomóżcie!
Perkusista Stasiu i gitarzysta Heniek pochwycili siwego pana pod ramiona i wywlekli, bezwładnego, z autobusu.
Krzysiu kroczył za nimi u boku Wąsacza. Tata został - trzeba zamknąć wszystkie okna i drzwi, zabezpieczyć na noc sprzęt w autobusie.
Weszli do hotelu. Przymusowy ruch na chwile rozbudził sławnego aktora. Podniósł głowę i próbował isć.
Zbliżyli się do lady. Recepcjonistki rozpoznały gwiazdora - radosne uśmiechy przez chwilę rozjaśniły ich twarze.
Po sekundzie ta radość ustąpiła smutnemu zażenowaniu...
Siwego pana ciepło hotelowego foyer zmiękczyło do reszty. Nogi mu się ugięły i leciał przez ręce...
Muzycy krzepko ujęli go pod pachy i powlekli w stronę windy. Bezwładne nogi sunęły za nim, czubkami butów znacząc dwie smugi na bordowym chodniku.
POWRÓT